Istnieją też takie biznesy, gdzie weryfikacja wiarygodności nie zawsze następuje, a kiedy następuje, nie ma się jak z niej wycofać. Dla tego typu marek kluczowym jest budowanie poczucia tego, że jeżeli wystąpią określone warunki, to firma, której klient zaufał, wywiąże się ze swojej obietnicy. Klasycznym przykładem są tu firmy ubezpieczeniowe, choć do tej grupy należy też prywatna służba zdrowia. Teoretycznie nie powinnam musieć pisać na ten temat, a jednak...
W marcu wybrałam się na urlop do Włoch. Wykupiłam ubezpieczenie podróżne w znanej firmie ubezpieczeniowej. W odniesieniu do bagażu (a tego dotyczy moja historia) oferta mówiła, że jestem zabezpieczona, od — cytuję: „uszkodzenia i utraty bagażu w wyniku kradzieży, rabunku lub innych nieprzewidzianych zdarzeń”. Pech chciał, że w drodze powrotnej na lotnisku ktoś podwędził mi telefon. Zorientowałam się, że go nie mam w momencie wchodzenia na pokład. O zdarzeniu powiadomiłam personel lotniska. Nic więcej nie mogłam zrobić, bo samolot nie chciał czekać.
Po powrocie do Polski zgłosiłam szkodę do ubezpieczalni. Najpierw opowiedziałam całą historię konsultantce na call center. W wyniku tej rozmowy dostałam maila z prośbą o opisanie zdarzenia i załączenie rachunków za utracony sprzęt. Nie minęło 12 godzin, kiedy otrzymałam następującą odpowiedź (skracam zapisy prawne, bo nie są istotne dla tego, co chciałabym tu podkreślić):
Czyli w opisie ubezpieczenia dostałam informację, że mój bagaż jest ubezpieczony od „kradzieży, rabunku lub innych nieprzewidzianych zdarzeń”, ale już w warunkach umowy temat ”innych nieprzewidzianych zdarzeń”, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki, zniknął. I tak o ile ktoś nie włamał się do pokoju lub nie przystawił mi noża do gardła, ubezpieczenie nie obowiązuje. Można tu powiedzieć, że podróże kształcą ubezpieczonych...
Cała treść felietonu na łamach majowo-czerwcowego wydania magazynu "Customer Experience Manager".